Kiedy byłyśmy już gotowe
do wyjścia, nie było na co czekać — opuściłyśmy dormitorium Slytherinu i
udałyśmy się do Wielkiej Sali, gdzie zbierali się już najstarsi uczniowie i ich
partnerzy. Sala przystrojona była w złote i zielone, zwiewne chusty oraz
unoszące się wysoko błyszczące, żywe, barwne elfy. Zniknęły cztery stoły domów,
a na ich miejscu pojawiło się całe mnóstwo małych, okrągłych, dwuosobowych
stolików nakrytych białymi, prostymi obrusami. Nauczyciele byli już w środku,
kilka par stało przy stolikach, gawędząc ze sobą nieśmiało. Razem z Josephine
wkroczyłyśmy do Wielkiej Sali, rozglądając się uważnie dookoła. Zachciało mi
się śmiać, kiedy spostrzegłam oburzoną minę profesor McGonagall, jednak
zachowałam powagę. Ujrzałam także Poncjusza stojącego razem ze swoją
towarzyszką gdzieś przy scenie, na której zawodził cicho zespół. Razem z nimi
stał jakiś szpakowaty, przygarbiony Krukon ubrany, podobnie zresztą jak
Poncjusz, w prostą, czarną szatę z eleganckiego aksamitu. Był sam. Partnerka
Lestrange'a miała na sobie falbaniastą, błękitną suknię na ramiączkach z
granatowymi tasiemkami wplecionymi w burzę jasnych, prawie białych włosów. Całą
trójka wytrzeszczyła na nas oczy, na co ja uśmiechnęłam się radośnie.
— Myślałem, że
sobie żartujecie — rzekł Poncjusz, przyglądając mi się uważnie.
Zanim zaprosił jasnowłosą
Ewę D'Arc z piątej klasy, zaproponował mi, abyśmy poszli na ten bal razem, ot,
po prostu jako przyjaciele. Jednak ja miałam już w głowie doskonały plan
zrobienia z siebie pośmiewiska na ostatnim szkolnym przyjęciu. Poza tym nie był
nawet ostatnią osobą, z którą chciałabym się pokazać na balu; Poncjusz widniał
poza listą ewentualnych kandydatów.
— Ja nigdy nie
żartuję — odparłam i uśmiechnęłam się do niego ze złośliwym błyskiem w oku. —
Przynajmniej nie w tak głupich sprawach.
Mój wzrok spoczął na
otwartych drzwiach, przez które wsypywał się do Wielkiej Sali mały tłumek
uczniów. Prawie każdemu towarzyszył partner lub partnerka. Kiedy wszyscy byli
już w środku, profesor McGonagall ogłosiła krótko, że można się bawić,
aczkolwiek oczekuje od nas rozsądku i
zdyscyplinowania. Usiadłyśmy razem z Josephine przy jednym z dwuosobowych
stolików, wodząc lekko znudzonym wzrokiem po zgromadzonych. Ujrzałam czającego
się w ciemnym kącie Severusa Snape'a w swojej zwykłej, czarnej szacie, którego
mina dużo mówiła o jego nastroju: chciał stąd jak najszybciej wyjść,
najwyraźniej zamierzał też nakrzyczeć na pierwszą osobę, która się do niego
odezwie, bez znaczenia, czy będzie to uczeń, czy nauczyciel.
Gilderoy Lockhart był
jego całkowitym przeciwieństwem. Wprost promieniał szczęściem. Ubrany był w
błękitną szatę ze złotym obszyciem rękawów, na lśniących w łagodnym blasku
świec oraz elfów lokach osadzoną miał równie modrą, elegancką tiarę. Czułam, że
to właśnie on był upragnionym celem Snape'a. Rozmawiał właśnie z profesor
Sinistrą, której wyraźnie to schlebiało, ponieważ jej policzki płonęły
czerwienią, a oczy błyszczały jak diamenty. Poczułam, jak gniew uderza mi do
głowy. Raczej nie bywałam zazdrosna, lecz teraz, kiedy zobaczyłam, jak mój
ukochany tak otwarcie flirtuje z inną kobietą, myślałam, że moje serce pęknie
na pół. Musiałam jednak szybko się opanować, gdyż przypomniałam sobie, że nie
mogę pozwolić sobie na zmianę fryzury. Patrzyłam więc tylko spode łba na
nauczyciela obrony przed czarną magią, marszcząc lekko brwi.
— Ty go musisz
naprawdę nienawidzić. — Usłyszałam za sobą czyjś wesoły głos i aż podskoczyłam.
Ewa D'Arc klepnęła mnie
w ramię i przystawiła sobie krzesło do naszego stolika. Poncjusz potulnie
zrobił to samo. Zmarszczyłam brwi.
— Bardzo, bardzo — przyznałam
i odwróciłam głowę, aby już nie patrzeć na Lockharta.
— Ale może uwiedzie
Sinistrę i ta w końcu nam odpuści… No cóż. Nie jest wam przykro, że za kilka
dni będziecie już w domu? Nigdy więcej nie zobaczycie Hogwartu — zagadnęła
Ślizgonka, ale Josephine tylko wzruszyła ramionami, a ja mruknęłam wymijająco:
— Będę miała inne
rzeczy do roboty.
Zespół wynajęty przez
grono pedagogiczne zagrał głośniej, a wiele par ruszyło do tańca. Z początku
powoli i nieśmiało, lecz prędko dali się ponieść muzyce. Przeciągnęłam się i ziewając
szeroko.
— Czy mogę cię
prosić do tańca, moja pani? — zapytałam, kłaniając się z przesadną uprzejmością
przed przyjaciółką.
— To będzie dla
mnie zaszczyt.
Poprowadziłam ją na
parkiet, a wiele par, które już tam walcowały, oglądały się na nas i
wytrzeszczały oczy, jakby pierwszy raz widziały takie dziwactwo.
Przetańczyłyśmy kilka
piosenek, chichocząc jak opętane, jeszcze bardziej radując się z pogardliwych
komentarzy i spojrzeń niż z tych pochlebnych. Nawet nie spojrzałam na
Lockharta, który walcował żywiołowo, ale i bardzo elegancko z profesor
Sinistrą. Wypełniała mnie wściekłość, to fakt, ale nasz związek nie był typowy,
musieliśmy się zachowywać tak, jakby nic nas nie łączyło. Jakbyśmy w ogóle się
nie znali. I tylko to powstrzymywało mnie od ukazania wszystkim swojej złości.
Kiedy zgłodniałyśmy,
usiadłyśmy przy stoliku, a przed nami pojawiły się wspaniałe potrawy. Nałożyłam
sobie na talerz trochę ziemniaków i pieczoną rybę, tym razem obserwując bez
cienia emocji doskonale bawiących się Poncjusza i Ewę.
— Możemy uznać, że
bal mamy zaliczony? — zapytałam i odetchnęłam głęboko.
— Idź, jeśli
chcesz, ja jeszcze zostanę — mruknęła Josephine.
Poczułam się trochę
zawiedziona postawą przyjaciółki, ale dokończyłam posiłek, wstałam i opuściłam
Wielką Salę, omijając tańczące pary, które chyba faktycznie zamierzały
zachowywać się rozsądnie i zachowywać
wymaganą dyscyplinę. Siódmoklasiści
byli już nieco podchmieleni, a ja wiedziałam, że to dopiero początek. Kiedy
wyszłam na korytarz, poczułam przyjemny chłód. Mimo że w jadalni było niewiele
osób, panował tam ogromny zaduch. Szłam powoli, a słuch miałam przytłumiony od
głośnej muzyki. W holu natknęłam się na Grubego Mnicha, ducha-rezydenta Hufflepuffu,
który unosił się nad kamienną podłogą i rozglądał się dookoła. Minę miał
przerażoną. Kiedy mnie ujrzał, złapał się za pulchną, ukrytą pod perłowo
białym, na wpół przezroczystym habitem pierś.
— Dlaczego się tak
skradasz? — natarł na mnie z pretensją.
— Nie skradam się —
mruknęłam, zatrzymując się gwałtownie. — A ty dlaczego się tak trzęsiesz? Jesteś
duchem, nic ci nie grozi. Potwór cię nie zabije.
— Prawie Bezgłowy
Nick został spetryfikowany, mój Boże, cóż to jest za bestia, która szkodzi nawet
duchom…
— Przesadzasz —
parsknęłam i skrzyżowałam ręce na piersiach. — Założę się, że za twojego życia
na świecie pałętało się więcej stworów. Zresztą… Potwory są niczym w porównaniu
do tego, co może zrobić człowiek.
Na jego pucołowatej,
nieco sflaczałej, białej twarzy pierwszy raz pojawił się wyraz zadumy i
melancholii. Pogrążył się we wspomnieniach swego ludzkiego życia. Zastanawiałam
się, czy duchy są w stanie przypominać sobie całe swoje ziemskie bytowanie, czy
może są to jedynie mgliste, bezkształtne wizje? Gruby Mnich zdał mi się teraz takim
samym człowiekiem, jak wszyscy żywi mieszkańcy tego zamku.
— Prawdę rzekłaś,
dobra niewiasto. — Jego głos zadrżał nieznacznie. — Ludzkie serce skrywa tyle
mroku, w którym kłębią się najstraszniejsze istoty.
Zaśmiałam się cicho,
choć jego słowa przyprawiły mnie o dreszcze.
— A co ty możesz o
tym wiedzieć, mnichu? — zadrwiłam.
— Też kiedyś żyłem —
rzekł, a w jego oczach zaigrały martwe iskierki. — I też przyszło mi zaznać
cierpienia. Miałem kiedyś siostrę. Była urocza, słodka i cnotliwa, a miłowałem
ją ponad wszystko. Nawet ponad Boga. Mieszkaliśmy wtedy w wiosce, którą
otaczały nieprzebyte puszcze, niejeden postradał tam życie. Po jakimś czasie
zalęgli się tam mugolscy rabusie. Dopóki chroniła nas magia, byliśmy
bezpieczni, lecz pewnego dnia musiałem o czymś zapomnieć… A pech chciał, że
grabieżcy odnaleźli drogę do naszej chaty. Chyłkiem zakradli się do mojej izby,
dotkliwie pobili i spętali, starą matkę przebili rapierami, a siostrę zawlekli
na podwórze, zhańbili, a po wszystkim przebili jej piersi kołkami, odcięli
głowę i spalili. Uczyniłbym wszystko, aby zgładzili mnie, a jej pozwolili
odejść. Ech, każdy musi nosić swój krzyż.
Nie patrzył już na mnie,
wpatrywał się tylko w ciemność znajdującą się za moimi plecami. Gdy zakończył
swą opowieść, nie rzekł już nic więcej, tylko odleciał, wciąż mamrocząc pod
nosem łzawe żale do Jezusa Chrystusa. Byłam zaskoczona tym, co wyznał mi duch,
próbowałam znaleźć jakieś logiczne wytłumaczenie tego zdarzenia, ale nic nie
przychodziło mi do głowy. Nie sądzę jednak, abym wdała mu się osobą godną
zaufania. Nie dane mi jednak było dłużej nad tym rozmyślać, ponieważ szybko
natknęłam się na kolejną osobę, która okazała się być na szczęście żywa. A był
to Snape. Krążył po ciemnym, zimnym korytarzu, a jego czarna peleryna powiewała
za nim niczym skrzydła wielkiego, drapieżnego kruka. Gdy usłyszał moje kroki,
zatrzymał się i podniósł głowę. Wyglądał tak, jakby mnie tu wyczekiwał.
— Już się nie
bawisz? — zagadnął mnie.
Nie widziałam wyrazu
jego twarzy, lecz po tonie głosu poznałam, że moje nagłe pojawienie się musiało
wyrwać go z jakichś głębokich przemyśleń.
— Nie, szkolne
przyjęcia to nie mój klimat. Strasznie sztywne… — mruknęłam, podchodząc bliżej.
Poczułam się trochę
nieswojo, kiedy profesor Snape nagle znalazł się blisko mnie. Odwykłam już od
jego obecności, choć wciąż byłam nieco zła na Gilderoya, więc nie cofnęłam się.
Dopiero teraz zobaczyłam twarz Mistrza Eliksirów. Była jak zwykle nieprzenikniona
i zastygła w beznamiętnym wyrazie, tylko czarne, pełne charakteru oczy lśniły
niczym dwa kawałki kwarcu.
— Widziałem na balu
Lockharta — rzekł, obserwując mnie uważnie.
Coś we mnie uległo tym
jego błyszczącym oczom, prześwietlającemu spojrzeniu i nadnaturalnemu
spokojowi, z którego słynął. W pewnym stopniu chciałam się zemścić na obecnym
partnerze, ale nie mogłam zaprzeczyć, że całkowicie zapomniałam o tym, co było
między mną i byłym kochankiem. Niby nie obiecywaliśmy sobie niczego, lecz nie
potrafiłam pogodzić się z tym, że między mną a profesorem nie będzie już dawnej
bliskości.
— Tak, i co z tego? — spytałam
po chwili, wciąż unikając jego spojrzenia.
Byłam pewna, że w
momencie, gdy podniosę wzrok, całkowicie ulegnę tym czarującym, ciemnym oczom.
— On chyba nie
bardzo cię szanuje — mruknął. — Ale rób, jak ci się podoba. To twoja decyzja, tylko
za jakiś czas mi nie mów, że cię nie ostrzegałem.
Nic mu na to nie
odpowiedziałam, jedynie zerknęłam na niego. Tylko na to było mnie stać. Snape
wciąż przyglądał mi się uważnie, jego kamienna twarz była jednak nieco bliżej
mojej. Nie potrafiłam już mu się dłużej opierać, mimo że nie zrobił praktycznie
nic, aby mnie do siebie przekonać. Przechyliłam lekko głowę, a on natychmiast
zrozumiał. Pochwycił zachłannie ustami moje szkarłatne, rozchylone wargi, obie
dłonie przytulił do mych policzków, obejmując długimi palcami skronie.
Zacisnęłam ręce na jego czarnym kołnierzu, a kolana ugięłyby się pode mną,
gdyby nie jego stanowcze ciało, które przyparło mnie do kamiennej ściany. Ten
namiętny, pełen pasji pocałunek zamroczył mój umysł, sprawił, że zapragnęłam
czegoś więcej, lecz ostatnia resztka świadomości przypomniała mi, że nie mogłem
tego zrobić. Ramiona Snape'a zacisnęły się dookoła mojego ciała niczym wąż
dusiciel, pozbawiając mnie tchu i odbierając silną wolę. Chciałam objąć go,
lecz zanim to uczyniłam, Snape niespodziewanie puścił mnie, odwrócił się na
pięcie i oddalił się szybko, niknąc w mroku i łopocząc swoją długą peleryną.
Zsunęłam się po ścianie i opadłam na kolanach, czując wszechogarniające mnie
poczucie winy, trawiące me wnętrzności. Odetchnęłam kilkakrotnie i ukryłam
twarz w dłoniach, z całej siły zaciskając powieki, pod którymi poczułam palące
łzy. Nie miałam pojęcia, dlaczego się pojawiły. Jak szybko się tam znalazły,
tak szybko odeszły, a ja powoli wstałam, całkowicie już spokojna i opanowana.
Udałam się od razu do dormitorium. Ujrzałam tam kilkunastu Ślizgonów z
młodszych klas, uczących się do egzaminów. Nie zwrócili na mnie uwagi, tak byli
zaabsorbowani treścią podręczników. Szybko przemknęłam przez salon, po czym
zamknęłam się w sypialni dziewcząt. Z pozoru byłam całkiem spokojna, lecz w
środku cała się trzęsłam. To dopiero było kuriozum…
*
Josephine wróciła z
balu, kiedy ja już dawno spałam. Była zachwycona tamtym wieczorem, Poncjusz i
jego towarzyszka również. Teraz mogliśmy już tylko oczekiwać na zakończenie
semestru, które zbliżało się wielkimi krokami. Dopiero w tej chwili zdałam
sobie sprawę z tego, że przebywałam w Hogwarcie od siedmiu lat, a ani razu nie
ujrzałam Komnaty Tajemnic. To było moje dziedzictwo, coś, co pozostawił mi sam
Salazar Slytherin. Mi, a później moim dzieciom, wnukom… Nie mogłam opuścić
Hogwartu bez uprzedniej wizyty w strasznej komnacie, chciałam jednak, aby ktoś
mi towarzyszył. Ktoś godny. Ktoś, kto będzie rozumiał… Ktoś…
Zastałam Poncjusza
siedzącego pod wielkim dębem. Czytającego beztrosko Proroka Codziennego i dłubał sobie w zębach zerwanym niedawno
uschniętym źdźbłem trawy. Stanęłam nad nim, zasłaniając słońce padające na jego
postać. Lestrange uniósł głowę, a ja skrzyżowałam ręce na piersiach i uśmiechnęłam
się.
— Co tam? — zaczepiłam
go. — Co tak siedzisz, jak ten kołek? Nie potrzebujesz towarzystwa?
— Twojego? — W jego
głosie usłyszałam rozbawienie.
Nie zraziło mnie jednak
to chłodne powitanie; wzruszyłam tylko ramionami i odpowiedziałam zjadliwie:
— Jakoś nie widzę
tutaj nikogo lepszego. Mam do ciebie sprawę… Udowodniłeś, że można ci ufać,
dlatego chciałabym ci coś pokazać.
Poncjusz uniósł lekko
brwi w wyrazie zdumienia, a uśmiech wciąż nie znikał z jego ust. W jego oczach
zaigrało zaciekawienie. Chwyciłam go mocno za rękę, a on natychmiast powstał. Nie
było czasu na wyjaśnienia. Pobiegłam w stronę zamku, ciągnąc Ślizgona za sobą,
który chyba nie mógł za mną nadążyć. W mgnieniu oka znaleźliśmy się w holu,
wtedy zapytał, dysząc ciężko:
— Gdzie ty tak
pędzisz?
— Zobaczysz. Ale
będziesz zadowolony!
Puściłam się pędem po
schodach, a Poncjusz podążał za mną. Minęliśmy zaledwie kilku siódmoklasistów z
Ravenclawu, którzy przechadzali się korytarzami, ciesząc się końcem egzaminów i
piękną pogodą. Biegliśmy tak aż do drugiego piętra. Tam musieliśmy zachować się
już nieco bardziej dyskretnie, aby nie zwracać na siebie uwagi. Co prawda
nikogo nie było w pobliżu, ale nie jest wykluczone, że nagle natkniemy się na
ciekawskiego ducha albo niesfornego pierwszoroczniaka, który postanowił złamać
zakaz samotnego krążenia po zamku. Gdy tylko na horyzoncie pojawiła się łazienka
Jęczącej Marty i stało się jasne, dokąd zmierzamy, Poncjusz zaczął protestować.
— To toaleta dla
dziewczyn… — zaczął, ale ja już uchyliłam drzwi i zajrzałam do środka.
— Nikt tutaj nie
wchodzi, uwierz mi, to nie jest przyjemne, kiedy korzystasz z klopa, a nad
głową przelatuje ci duch tej wariatki — przerwałam mu, po czym wepchnęłam
Ślizgona do środka.
Łazienka była
zaniedbana, niektóre lustra popękane, a umywalki brudne i porysowane. Chyba
nawet skrzaty domowe nie zadawały sobie trudu, aby ogarnąć to miejsce, ponieważ
wszędzie czuć było pleśnią i niesprzątaną od dawna toaletą. Wystarczyło zajrzeć
do środka, żeby dostrzec unoszącego się nad kabinami ducha Jęczącej Marty. Półprzezroczysta
nastolatka łkała i zawodziła donośnie, a absorbowało ją to tak bardzo, że nie
zwróciła na nas uwagi. Przez te siedem lat nauczyłam się już, że niektóre duchy
mają swoje dziwne fanaberie, dlatego zachowanie Marty nie zaniepokoiło mnie ani
trochę, czego jednak nie mogłam powiedzieć o Poncjuszu, który był chyba nieco
przerażony widokiem dziewczyny.
— Przyrzekasz, że
nie powiesz nikomu o tym, co tu zobaczysz? — zapytałam, patrząc mu prosto w
oczy.
— Przyrzekam. — Zerknął
na ducha szlamy, która wciąż pojękiwała nad jedną z kabin. — Czy ona…
— Nie wyda nas. To
tylko kurewsko głupi duch — odparłam.
Odnalazłam wzrokiem
kran, na którym widniał wydrapany w metalu kształt węża. Musiał mieć wiele,
bardzo wiele lat, ponieważ ostre krawędzie rysunku już nieco się starły, dzięki
czemu jeszcze lepiej wtapiał się w tło. Przez okrągłe sześć lat mojej edukacji
w Hogwarcie ani razu nie przyszło mi do głowy, aby sprawdzić, czy Komnata Tajemnic
naprawdę jest ukryta w tym miejscu. Dopiero w momencie, gdy świat na nowo
zainteresował się jej legendą, w moim sercu urosło to pragnienie. Chciałam
przekonać się na własnej skórze, czy aby na pewno historia jest prawdziwa.
Otworzyłam usta i przemówiłam w języku węży:
— Otwórz się.
Kran rozjarzył się
białym blaskiem, a kran zaczął się bardzo szybko obracać, skrzypiąc głośno. W
pewnej chwili cała umywalka drgnęła, po czym uniosła się aż pod sam sufit,
ukazując niezwykle wielką rurę. Przejście otwierało się z bardzo nieprzyjemnym,
acz stłumionym nieco odgłosem, więc szybko wsadziłam sobie palce do uszu. Poncjusz
natomiast wpatrywał się w umywalkę z otwartymi szeroko oczami i rozchylonymi
ustami. Wszystko ustało. Zanim cokolwiek zdążył powiedzieć, chwyciłam go za
rękę i wskoczyłam do środka, jakby rura była wielką zjeżdżalnią. W środku
panowała całkowita ciemność i cuchnęło stęchlizną, a powiew, który muskał nasze
twarze był zimny i wilgotny. Krzyki Lestrange'a niosły się echem aż do samego
podziemia i mieszały się z moim śmiechem. Co prawda stłukłam sobie kolana i
biodra w kilku miejscach, ale taki szybki zjazd szorstką, zardzewiałą rurą był
niezwykle podniecający. Nie obawiałam się, że stanie mi się jakaś krzywda,
przecież to nie mogło być niebezpieczne. Salazar Slytherin musiał jakoś dostać
się do Komnaty Tajemnic, a jeśli on nie pogruchotał sobie kości, my mogliśmy
się czuć równie spokojni. Gwałtownie opadliśmy na kupkę maleńkich kosteczek
przypominających szkielety gryzoni, którymi zasłana była podłoga. Kiedy Poncjusz
zorientował się, na czym leży, natychmiast zerwał się na równe nogi, a różdżka
drżała mu w dłoni.
— Mary, gdzie mu
jesteśmy? — zawołał roztrzęsionym głosem, dysząc ciężko.
— Mary Madeleine — poprawiłam go, wstając i
otrzepując szatę z pyłków i brudu. — Uspokój się. Jesteśmy w Komnacie Tajemnic.
— A Jęcząca Marta?
— Już ci
powiedziałam. Jesteśmy tu bezpieczni, chodź. — Wyciągnęłam w jego kierunku
rękę, a on pochwycił ją delikatnie, jakby z pewną obawą, a ja wydobyłam z
kieszeni różdżkę i zapaliłam jej koniec.
Zaklęcie Lumos rozbłysło w mdłym mroku,
oślepiając Poncjusza, który automatycznie zmrużył oczy. Byłam tu pierwszy raz,
ale zauważyłam, że Komnatę skonstruowano tak, aby każdy, kto się w niej
znajdzie, będzie zmuszony poruszać się wciąż naprzód.
— Musisz bardzo
uważać — odezwałam się złośliwie, patrząc na niego pouczająco. — Potwór może
kryć się w mrocznym kącie, a jak przestaniesz patrzeć przed siebie, to z niego
wyskoczy, ściągnie ci galoty i urwie łeb.
Niestety Poncjusz nie
dał się nabrać na moje niewinne żarty. Skrzywił się i skarcił mnie spojrzeniem,
nie komentując tego żałosnego dowcipu ani słowem.
— Wiedziałaś o tym
wszystkim i nikomu nie powiedziałaś? — Choć szeptał, jego głos poniósł się
echem po całym korytarzu. Kostki, po których stąpaliśmy, tłumiły nasze kroki. —
Wiesz, co to za potwór?
— Nie jesteś tak
wszechwiedzący, za jakiego się uważasz, co? — odparłam wymijająco. — Tak, wiem,
czym jest potwór. To bazyliszek, ogromny wąż, którego jad jest niezwykle
trujący, a wzrok zabija każdego, kto spojrzy mu prosto…
— Wiem, co to jest bazyliszek — przerwał
mi Poncjusz, cedząc przez zaciśnięte zęby każde słowo. Chyba nie lubił, kiedy
ktoś podważa jego inteligencję.
Uśmiechnęłam się tylko
łagodnie, wzruszając ramionami i przyspieszyłam kroku. Lestrange biegł za mną,
wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał i czego był świadkiem, choć w tym
momencie ujrzał jedynie lewitującą umywalkę i ciemny korytarz pełen zwierzęcych
kości.
— Zatem musisz
wiedzieć coś o tych atakach!
— Och, nie bądź
nudny. Josephine też podejrzewała mnie o to, że poluję nocami na szlamy — ofuknęłam
go, wciąż patrząc przed siebie. — Ale to naprawdę nie ja. Nie mam pojęcia, kim
jest kretyn, który otworzył Komnatę Tajemnic. Nikt mi tego nigdy nie
powiedział, być może mam siostrę albo brata… Wiem tylko jedno. Ja również mam
władzę nad bazyliszkiem.
— Jesteś wężousta -
wydyszał. — Wciąż nie mogę w to uwierzyć.
Skomentowałam to głośnym
śmiechem, któremu zawtórowało echo.
Jakieś dwadzieścia minut
później dotarliśmy na miejsce. Była to sala ogromnych rozmiarów i robiła
naprawdę duże wrażenie. Jestem pewna, że nawet żyjący w pięknym dworze Draco
Malfoy zachwyciłby się tą półkolistą, kamienną komnatą. Wypełniała ją mroczna,
zielonkawa poświata, a po obu stronach sali znajdowały się rzędy kolumny z
wyrzeźbionymi wężami. Ich oczy zrobione były z szmaragdów, ale… Ale chyba tylko
mi się wydawało. Niejednokrotnie dostrzegłam błysk jednego lub dwóch gadzich
ślepi. Poczułam, że Poncjusz zbliżył się do mnie, więc chwyciłam jego dłoń, aby
dodać mu otuchy i pokazać, że może czuć się tutaj bezpiecznie, gdyż przebywał
ze mną.
Na końcu sali znajdował
się ogromny, stary posąg mężczyzny wpatrzonego surowo gdzieś w dal ponad
naszymi głowami. Jego twarz była brzydka, pomarszczona, przypominająca małpią,
długa broda sięgała skraju wykutej szaty. Salazar Slytherin nie przypominał
jednak dzisiejszych Ślizgonów — jego kamienna twarz (choć szpetna) była
szlachetna, chłodna i pełna elegancji, czego próżno było szukać u większości uczniów
mieszkających w Domu Węża. Wstyd się przyznać, ale mnie również daleko było do
cnotliwej i godnej damy.
— Żałuję, że
wcześniej tu nie przyszłam — odezwałam się, patrząc beztrosko na posąg. Choć
liczył już sobie wiele stuleci, wciąż wyglądał tak, jakby został wykuty
zaledwie dzień wcześniej. — Tylko pomyśl, że to wszystko należy teraz do mnie…
Usiadłam na zimnej,
kamiennej, bardzo zakurzonej podłodze — tu już z całą pewnością skrzaty domowe
się nie zapuszczały, aby odkurzyć i powycierać podłogi; Lestrange zrobił to
samo. Nie wyglądał najlepiej, jego twarz była blada i miała niepewny wyraz,
jakby wciąż obawiał się czyhającego w mroku potwora.
— To nienormalne —
oświadczył, oddychając powoli i głęboko. — Nigdy nie przypuszczałem, że
kiedykolwiek tak mną wstrząśnie ten fakt… Ty jego córką. Ty. A teraz siedzimy sobie w Komnacie Tajemnic, jak gdyby nigdy
nic.
— To takie
podniecające, nie? — Ucieszyłam się. — Zostałeś zamieszany w ten cudowny świat,
którego nie możesz opuścić, bo zginiesz. Podziękuj za to Lucjuszowi.
*
— Dlaczego jesteś
taka brudna?
Weszłam do sypialni
Ślizgonek z siódmej klasy. Już wcześniej się upewniłam, czy aby na pewno
wszystkie moje współlokatorki znajdują się poza dormitorium. Nie mogłam znaleźć
jedynie Josephine, ale ona akurat najmniej mi przeszkadzałam. Gdy zajrzałam do
pokoju, dostrzegłam, jak szuka czegoś w swoim kufrze. Cała podłoga zasłana była
jej ciuchami, książkami i innymi rzeczami osobistymi.
— Byłam na spacerze
z Poncjuszem — odparłam, wyjmując z szafy czyste ubrania i jednocześnie
ściągając przez głowę brudną, nieco wyblakłą szatę. — Nie pytaj o nic więcej.
Od jakiegoś czasu
Josephine musiała zadowalać się takimi oto pustymi, niejasnymi odpowiedziami,
do których chyba już dawno przywyknąć. Ona była zbyt słaba, abym mogła dzielić
się z nią wszystkim. Nie zrozumiałaby tego. Ja sama siebie nie rozumiałam, więc
postanowiłam oszczędzić przyjaciółce zmartwień. Wmawiałam sobie, że robię to
dla jej dobra, choć doskonale wiedziałam, że oszukiwanie Josephine było po
prostu wygodne. Szybko się przebrałam, umyłam twarz, rozczesałam splątane włosy
i jak najszybciej opuściłam sypialnię, pozostawiając klęczącą nad otwartym
kufrem Ślizgonkę z głupim wyrazem malującym się na twarzy.
___________
Już kończę
"Komnatę", ale to jeszcze nie koniec opowiadania. Można rzec, że
dopiero się rozkręcam. Następny odcinek postaram się dodać jeszcze przed
Świętami. Dedykacja dla Tej_Oryginalnej.
:*
~Enigmatyczna
OdpowiedzUsuń14 grudnia 2012 o 21:54
„miała na sobie falbaniastą, błękitną suknię na ramiączkach, z granatowymi tasiemkami wplecionymi w burzę jasnych, prawie białych włosów” – dobrze czytam, że tasiemki z sukni miała we włosach, czy to błąd stylistyczny? Serio pytam. Poza tym jest jeszcze coś, to zdanie z tym kranem. A nazwisko Ewy powinnaś raczej zapisać „d’Arc”, nie „D’Arc”.Dlaczego Jęcząca Marta nie mogła nic nikomu powiedzieć? Przecież duchy komunikowały się ze światem żywych. Ogólnie rozdział nijaki, nie widzę, żeby to wszystko co opisujesz do czegokolwiek prowadziło, miało jakikolwiek sens. I jak już wielokrotnie to powtarzałam, chętnie przeczytałabym Twoje całkowicie autorskie opowiadanie, w tym rozwinęłabyś skrzydła, a tak, to mam wrażenie, że piszesz to co piszesz tylko dla zasady.
15 grudnia 2012 o 12:18
UsuńWiesz, jeśli już coś mi padnie na głowę, jak np. to opowiadanie, to choćby nawet miało być nieskładne, ja na końcu zrobię tak, że się wszystko wyjaśni. Po prostu nie lubię wszystkich spraw rozwiązywać od razu. Tak, to z tasiemkami dobrze zrozumiałaś. Tasiemki przy sukience, jak było w sukniach ślubnych np. chłopek, ale zmianą jest to, że dziewczyna wplecione miała je we włosy. Wiesz, miałam taką koleżankę, która nazywała się podobnie, tylko że było to nazwisko włoskie, nie francuskie, i pisało się je D’All… i tam dalej końcówka nazwiska. Nie sugerowałam się bynajmniej żadnymi francuskimi odmianami rzeczowników czy nazwiskiem słynnej Joanny xD
~Enigmatyczna
Usuń15 grudnia 2012 o 15:31
No nie wiem, dla mnie to opowiadanie jest banalne. PS Czytasz jakieś blogowe opowiadania, czy tylko piszesz?
15 grudnia 2012 o 16:25
UsuńOsobiście nie mam czasu szukać w internecie tego, co mnie interesuje, ale jeśli jakiś mój Czytelnik ma opowiadanie i się o tym dowiem, to oczywiście – czytam xD
caitlin_memories@vp.pl
OdpowiedzUsuń16 grudnia 2012 o 22:28
Ha, Mary lubi szokować ;)Hm, może i Josephine jest słaba, ale nie wiem czy wyjdzie na dobre Mary nie mówienie jej o wszystkim.Ah, scena ze Snapem… Wspaniała, choć tak krótka ;)czekam na cd ;PPS Zapraszam serdecznie na nowy rozdział, już XXX! :)Buziaki, Caitlin.[the-reason-to-cry]
28 grudnia 2012 o 19:56
UsuńMary Madeleine nie musi obawiać się niedyskrecji ze strony Josephine, na jej miejscu bardziej obawiałabym się Lockharta ;>