31 października 2012

Rozdział 10

Jeszcze tego samego wieczora opowiedziałam Josephine o zajściu, które miało miejsce na pierwszym piętrze. Osobiście czułam się skrzywdzona, ponieważ poszukiwałam dojrzałego mężczyzny, a on tymczasem okazał się być po prostu smarkaczem. Snape tak samo. Zamiast puścić mimo uszu tę głupią uwagę, rzucił się na Lockharta z pięściami jak dzieciak. Policzki płonęły mi z zażenowania na same wspomnienie o tym zdarzeniu.
Mistrz Eliksirów nie doniósł Dumbledore'owi o tym, co zobaczył, mało tego, następnego dnia na twarzach profesorów nie widniały już najdrobniejsze ślady pobicia. Do tego Gilderoy zachowywał się jak zwykle, jakby nic się w ogóle nie stało. Choć tego nie pokazywałam, w środku aż gotowałam się ze złości, ponieważ miałam nadzieję, że przynajmniej jeden z nich mnie przeprosi. Sądziłam, że ta całą historia jakoś na nich wpłynie, lecz nie mogłam przecież liczyć na to, że dojdą między sobą do porozumienia. Zbyt się nawzajem nienawidzili. Mijały dni, a ja czuła narastającą frustrację, gdyż nieustannie myślałam o rozmowie z mężczyznami. Wiedziałam, że ta chwila nareszcie nadejdzie. Obawiałam się szczególnie konfrontacji ze Snape’em. Nie miałam pojęcia, co nauczyciel wywnioskował z tamtej sceny. Postanowił odpuścić? A może był gotów mnie szantażować? Mistrz Eliksirów nie był głupcem i zdawał sobie sprawę z tego, że rozmową z Lockhartem niczego nie wskóra. On był silny, ja natomiast… Mogę powiedzieć, że zawsze miałam do Snape'a słabość. Znał on moje czułe punkty i wiedział, gdzie uderzyć. Nie mogłam nadal uciekać od tej rozmowy, ale robiło mi się lżej na sercu, kiedy myślałam, że lepiej będzie pomówić najpierw z Gilderoyem. Ktoś musiał w końcu wykonać pierwszy krok, choć gryzło mnie, że musiałam to być ja. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się ugiąć.

Do gabinetu Lockharta udałam się zaraz po wtorkowych lekcjach. Cieszyłam się, że tego dnia miałam zaledwie trzy godziny zaklęć, a po szybkim obiedzie odbębniłam półtoragodzinny wykład profesor McGonagall na temat bardzo trudnej sztuki transmutacji człowieka w zwierzę. Kiedy tylko rozbrzmiał dzwonek, czym prędzej wybiegłam z klasy; do komnaty Lockharta wpadłam dosłownie po minucie szaleńczego biegu. Zastałam go siedzącego przed lustrem. Jak zwykle pielęgnował swoje długie, złote, zadbane loki, podkręcając je sobie za pomocą różdżki, a minę miał przy tym taką, jakby rozbrajał mugolską bombę, nie mając do tego żadnych uprawnień. Jednak w momencie, gdy mnie spostrzegł, kąciki jego ust drgnęły, a w oczach pojawiły się zawadiackie iskierki.  
— Co cię tu sprowadza? — zapytał wesoło, odkładając różdżkę i odwracając się do mnie twarzą.
Natychmiast poznałam, że Lockhart będzie usiłował odgrywać przede mną pajaca tak, jak to zwykł czynić na swoich durnych lekcjach. Na twarz już wkradł mu się ten idiotyczny uśmiech, a ciało przybrało teatralną pozę, gdy opierał się biodrem o krawędź biurka. Ja jednak prędko sprowadziłam go na ziemię. Jeszcze nigdy nie byłam przy nim tak stanowcza.
— Przestań błaznować, musimy pogadać.
Przeszłam szybko przez pokój, minęłam go z wysoko uniesioną głową, po czym usiadłam na blacie biurka i skrzyżowałam ręce na piersiach. Moja śmiertelnie poważna mina wymazała radosny uśmiech z twarzy profesora, który chyba uznał, że swoimi kretyńskimi sztuczkami niczego tego dnia nie ugra. Westchnął ciężko i na wszelki wypadek odsunął się nieco, aby dobrze mnie widzieć. Jego dopiero co poskręcane loczki nieco oklapły. Już nie próbował owijać w bawełnę, tylko przeszedł od razu do sedna.
— No cóż, nie pokazałem się z najlepszej strony, ale Snape zachował się skandalicznie — rzekł. — To on się na mnie rzucił, to on zaczął tę bójkę…
Gilderoy jawił mi się teraz jako rozpieszczony, buńczuczny dzieciak, któremu pomogłoby jedynie mocne lanie. Od razu przyszedł mi na myśl sierociniec i chłopcy, którzy nie chcieli słuchać się mugolskich opiekunek. Nie raz kobiety przetrzepały im portki skórzanym paskiem lub kablem od żelazka; prędko się nauczyli, że bójki  nie popłacają. Być może i w przypadku Lockharta lanie okazałoby się najlepszym lekarstwem na narcyzm?
— Tak, ale to ty go sprowokowałeś, co było równie dziecinne — przerwałam mu, trzaskając obiema rękami o uda. Poczułam się tak, jakbym to ja była nauczycielką rugającą bezczelnego uczniaka. — Nie chcę, żeby to się powtórzyło, rozumiemy się? Snape w każdej chwili może nas wydać, dobrze wiesz, że jest złośliwy jak żmija.
Zacięta twarz Lockharta rozluźniła się, a oburzenie ustąpiło miejsca ironicznemu grymasowi. Wciąż musiał być zły, że na niego nakrzyczałam, choć starał się sprawiać wrażenie całkowicie tym niewzruszonego. Spostrzegłam też, że moja niepochlebna opinia o Severusie najwyraźniej bardzo go ucieszyła, bo wargi Lockharta ułożyły się w charakterystyczny dla niego uśmiech.
— No tak. Ale nie dziwi cię jego nieobliczalne zachowanie? — zapytał, a ja poczułam się zagrożona. Lockhart natomiast parsknął śmiechem i kontynuował: — Wyglądał tak, jakby go ta sytuacja dotknęła osobiście, to jakieś kuriozum!
Zmarszczyłam brwi, podczas gdy nauczyciel wciąż trząsł się ze śmiechu.
— Co?
Profesor trochę się zmieszał, jakbym wyrwała go z jakiegoś transu lub złośliwie skarciłam. Szybko przestał się śmiać i wyjaśnił:
— No… Chodziło mi o to, że Snape zachował się po prostu dziwnie, to wszystko. 
— Ach, no tak — mruknęłam, poznawszy całkowicie niezrozumiałe dla mnie słowo. — Pewnie ugodziłeś w jakiś jego czuły punkt, ale… Och, to naprawdę nie jest ważne! Po prostu się pilnuj, dobra?
Rzuciłam mu jeszcze jedno chłodne, ostrzegawcze spojrzenie, zsunęłam się z blatu biurka i opuściłam gabinet, nie oglądając się za siebie. Nie poczułam różnicy po rozmowie z nauczycielem obrony przed czarną magią, mogłabym równie dobrze pójść z Josephine do piwnicy, aby ukraść z kuchni trochę piwa kremowego. Byłam jedynie troszkę sobą zawiedziona, ponieważ nie udało mi się zachować do końca zimnej krwi, kiedy rozmowa skierowała się na grząski grunt. Wiedziałam jednak, że mój nastrój zmieni się diametralnie po rozmowie ze Snape’em.  

Zeszłam schodami do lochów, a serce waliło mi w piersiach jak oszalałe. Cała pewność siebie natychmiast mnie opuściła, a gniew, który zgromadził się w moim wnętrzu, szybko ustąpił miejsca frustracji. Żołądek skręcał mi się boleśnie, kiedy mijałam kolejne tajne przejścia ukryte za wilgotnymi, kamiennymi ścianami. Chciałam mieć tę rozmowę już za sobą, lecz wiedziałam, że tak szybko nie wywinę się Snape’owi. Przyspieszyłam kroku, kiedy dotarłam do miejsca, za którym skrywało się wejście do dormitorium Ślizgonów, aby nie ulec pokusie stchórzenia. Gabinet nauczyciela eliksirów znajdował się zaledwie kilkanaście kroków od tego zakrętu…
Gdy dotarłam do celu, zapukałam nieśmiało i wstrzymałam oddech. Przez chwilę łudziłam się, że profesora nie będzie, ale zaledwie chwilę później otworzył mi Snape. Jego oczy zrobiły się okrągłe jak złote monety, a na twarzy pojawiło się niekłamane zaskoczenie.
— Mary Madeleine, co ty tu robisz? Coś się stało? Wyglądasz na przerażoną — odezwał się i cofnął do środka, aby mnie przepuścić.
Kiedy już weszłam do gabinetu i usiadłam na drewnianym krześle przed biurkiem profesora, Mistrz Eliksirów wyjrzał jeszcze na korytarz, jakby spodziewał się ujrzeć tam goniącego mnie gwałciciela. Nie spostrzegł tam jednak niczego podejrzanego, bo wzruszył tylko lekko ramionami i zatrzasnął drzwi.
— Chciałam pogadać — mruknęłam, patrząc na swoje drżące, spoczywające na podołku dłonie. — O tym, co się stało na korytarzu.  
— Domyśliłem się. Również chciałem o tym pomówić — odparł łagodnie, a ja natychmiast zwęszyłam podstęp. — Przepraszam, nie powinienem dać się sprowokować.
Zamrugałam szybko, zaskoczona jego słowami. Z początku nie mogłam uwierzyć w to, co powiedział. Severus Snape przepraszał. Nigdy bym nie pomyślała, że kiedykolwiek spotka mnie ten zaszczyt. Musiał być w tym jakiś przekręt.
— Jestem w szoku — wyrzuciłam z siebie, a na moich ustach pojawił się mimowolnie cień uśmiechu. — Ja wiem, że jest to ciężkie do zaakceptowania i musi cię cholernie boleć, ale… Przecież ty to już przeżyłeś.
Spojrzałam na niego pełnymi nadziei oczami. Z trudem udało mi się wyrzucić z siebie te przypadkowo sklecone zdania, a spokojny wzrok Snape’a ani trochę mi nie pomagał. Przez chwilę w sercu rodziło mi się coś na kształt współczucia i kłuło mnie tak nieznośnie, że chciałam natychmiast biec do Lockharta i rzec mu, że mimo wszystko musimy przerwać nasz romans. 
— Rozumiem — odparł w końcu Mistrz Eliksirów, kiwając głową. Jego oczy były zimne, a twarz bez wyrazu, jednak w jego wnętrzu wszystko musiało się kotłować. — Rozumiem, nie mogę cię do niczego zmusić. Jeżeli taki jest twój wybór… Trudno, nie mam wyjścia. Muszę go zaakceptować.
Choć zabrzmiało to totalnie i szalenie zwyczajnie, coś w środku mnie zabolało. Mimo że poczułam niewyobrażalną ulgę, trochę się zasmuciłam. Podejrzewałam, że Snape albo zrobi mi tu straszliwą awanturę, albo… Albo będzie o mnie jeszcze… zabiegał. W końcu łączyła nas jakaś nić porozumienia. Ale przecież coś musiało się skończyć, aby coś nowego mogło mieć swój początek. Uśmiechnęłam się z wdzięcznością i wychyliłam się do przodu, aby ostatni raz pocałować go w usta, ale on cofnął się z kamiennym obliczem, choć usta drgnęły mu w pobłażliwym uśmiechu. Ujął moją twarz w obie dłonie i pocałował mnie w policzek. Tak zwyczajnie. Po przyjacielsku. A ręce miał zimne jak lód. Zrozumienie z jego strony dużo dla mnie znaczyło. Nawet nie marzyłam, że rozstaniemy się w przyjaźni, choć w momencie, gdy opuszczałam jego gabinet, poczułam, że coś właśnie straciłam.
Do dormitorium Ślizgonów wkroczyłam raczej z kwaśną miną. W kącie na naszych stałych miejscach natknęłam się na Josephine i Poncjusza z dwoma kumplami. Cała czwórka obgadywała w najlepsze jakieś anonimowe dla mnie Puchonki, popijając przy tym ukradzione niedawno piwo kremowe. Choć spoczęłam lekko na podłokietniku fotela zajmowanego przez Foxy, a na ustach pojawił się przywołany naprędce uśmiech, nie odezwałam się ani słowem. Ślizgonka jednak prędko mnie zagadnęła:
— I co, załatwiłaś coś?
Prychnęłam pogardliwie i roześmiałam się mimowolnie, mówiąc:
— Dowiedziałam się, co znaczy „kuriozum”.

*

Lockhart był niesamowicie ciekawy, o czym rozmawiałam ze Snape'em. Oczywiście musiałam całkowicie zmyślić treść rozmowy, przecież nie mogłam wyznać mu prawdy. Bolało mnie to i chciałam jak najszybciej zapomnieć o tym, co łączyło mnie z nauczycielem eliksirów, ponieważ okłamywałam najbliższą memu sercu osobę, lecz wiedziałam, że było to konieczne. Z jednej strony cierpiałam, gdyż trochę brakowało mi częstych odwiedzin u Snape'a, z drugiej jednak od dawna już nie czułam się tak wyzwolona. Byłam po prostu szczęśliwa. Nie musiałam ukrywać swojej prawdziwej tożsamości przed przyjaciółką, nie musiałam oszukiwać dwóch bliskich mi mężczyzn… Wszystko prowadziło mnie ku pomyślności.  
Czas pędził nieubłaganie, co w tym wypadku nie było dobre dla piąto i siódmoklasistów. A powód tego był jasny i oczywisty: egzaminy. SUMY oraz owutemy. Oznaczało to także koniec szkoły i pożegnanie z Hogwartem, czego obawiałam się równie mocno. Wiedziałam, że będę tęsknić za szkołą, która była przecież dla mnie pierwszym, prawdziwym i jedynym domem. Zrobiłabym wszystko, aby tylko móc pozostać tu jeszcze przez jakiś czas lub chociaż mieć możliwość powrotu.
Nauka stała się teraz dla mnie podstawowym priorytetem. Drętwiałam czasami ze strachu i biłam się książką po głowie, nie mogąc uwierzyć w swoją głupotę. Zmarnowałam przeogromną ilość czasu, szydząc z wkuwającego bez przerwy Poncjusza, a sama teraz starałam się nadrobić potężne zaległości. W końcu od tych egzaminów zależała moja dalsza przyszłość, a ja uświadomiłam sobie, że naprawdę muszę podjąć jakąś pracę. Och, miałam złoto i umiejętności potrzebne do przeżycia, lecz dla mnie liczyło się coś poza tym. Chciałam mieć dobre wykształcenie oraz zawód. Marzyła mi się ciepła posadka w Świętym Mungu, gdzie mogłabym zasmakować prawdziwie dobrego życia. Mimo mojego oczywistego uroku i zgniłego charakteru, chciałam pomagać prawdziwym czarodziejom i czarownicom. Wiedziałam jednak, że aby zostać uzdrowicielem, należy bardzo dobrze zdać wszystkie testy, ale i wykazać się odpowiednimi do tego zawodu cechami charakteru. Nie wiedziałam, co będzie mi ciężej osiągnąć: dobre stopnie z owutemów czy zmienić się na tyle, aby wzbudzić w sobie empatię. Natomiast Josephine miała zupełnie inne plany. Oczywiście nie krytykowała otwarcie mojego wyboru, lecz uważała, że my, Ślizgoni, nie nadajemy się do pomagania ludziom. Domyślałam się, że skrycie obgadywała mnie z Poncjuszem i wyśmiewała się z moich górnolotnych planów. Ona sama chciała robić karierę w Ministerstwie Magii. Ale nie mogłam się jej dziwić. Miała rodzinę, która mogła jej pomóc.
Poncjusz myślał podobnie do niej. Mieszkał przecież u swojej ciotki, której mąż pracował na wysokim stanowisku w ministerstwie. Nie mogłam mieć pretensji do Pilatusa, który nie darzył zbyt dużym szacunkiem swoich rodziców. Praktycznie ich nie znał. Dlatego nic dziwnego, że Lucjusz był dla niego swego rodzaju autorytetem.
— Będziesz tylko marionetką w rękach Korneliusza Knota — stwierdziłam, kiedy opowiedział mi o swoich zamiarach. — Nie będziesz miał własnego zdania… Ach, zapomniałam. Ty nawet teraz go nie masz.
Zachichotałam, podczas gdy on wyszczerzył zęby w głupkowatym uśmiechu i odparł:
— Stanie się tak tylko wtedy, kiedy posłucham ciebie.
Chwyciłam nadgryziony przez myszy podręcznik do transmutacji, z którego właśnie się uczyłam i cisnęłam nim w Ślizgona, który nie zdążył odskoczyć i otrzymał cios prosto w żołądek. Chwycił się za brzuch, jęcząc cicho, ponieważ książka była dość duża i sporo ważyła. Leżałam na podłodze przed kominkiem i tarzałam się ze śmiechu dobre kilka minut, dopóki Poncjusz nie wyprostował się i zaśmiał się tak, jakby w ogóle nie poczuł silnego uderzenia.
— Myślałam, że będziesz chciał zasilić szeregi śmierciożerców — dodałam, przyglądając mu się uważnie.
— Nie każdy Ślizgon musi być sługą Czarnego Pana — odparł, siadając po turecku na ciemnym dywanie. — Ale tak, myślałem o tym. Jednak teraz, kiedy śmierciożercy się nie ujawnili, po co mam cokolwiek robić?
Ja również usiadłam, uśmiechając się pogardliwie.
— Jesteś jak każdy chłop. Leniwy, złośliwy… Tylko czekasz, aż ktoś odwali za ciebie całą robotę. A tym kimś ma być oczywiście baba.
W tym samym momencie pojawiła się Josephine. Wyglądała na bardzo z siebie zadowoloną, a w dłoni dzierżyła jakiś złożony, sztywny kawałek pergaminu. Widząc moje pytające spojrzenie, oświadczyła:
— Szukałam w kufrze Historii Hogwartu i zgadnij, co trafiło w moje łapska.
Podetknęła mi pod nos coś, co później okazało się być starą, nieco postrzępioną, ruchomą fotografią. Na mojej twarzy pojawił się lekki uśmiech, kiedy poznałam siebie sprzed pięciu lat. Siebie oraz małą Josephine. Doskonale pamiętałam tamtą chwilę. Obie stałyśmy na błoniach i śmiałyśmy się jak głupie do sera. Z zaskoczeniem odkryłam, że nosiłam się wtedy jeszcze całkiem normalnie. Nie było z nami Poncjusz, ale to akurat było jasne — nie przepadał za nami, ponieważ ułożyłyśmy o nim głupią piosenkę, którą śpiewałyśmy przy każdej nadarzającej się okazji. Zaśmiałam się i podałam Lestrange'owi fotografię.
— To kurewsko zadziwiające, że postanowiłeś się jednak do nas odezwać — zadrwiłam i wymieniłam porozumiewawcze spojrzenia z przyjaciółką, wstając powoli. Obie wiedziałyśmy, co chciałyśmy zrobić. Poncjusz chyba też, bo odrzucił od siebie zdjęcie i poderwał się z podłogi. Na jego twarzy malowało się rozbawienie pomieszane z zażenowanie.
— To nie jest śmieszne… Nawet nie zaczynajcie…
Ale my już chwyciłyśmy się za ręce i, tańcząc jakiś dziki taniec połamanie, zaczęłyśmy śpiewać:
— Piłat pozostał sławny z tej przyczyny,
że umył ręce, choć był z Palestyny.
Wypisał też Piłat tytuł winy:
"Iesus Nazarenus Rex Iudaeorum" —
umęczon pod Poncjuszem Piłatem,
ukrzyżowan, umarł i pogrzebion...

Nie skończyłyśmy ani naszego tańca, ani piosenki, ponieważ Lestrange chwycił mnie za ramiona i zakrył mi usta dłonią, a na jego wargach wciąż błąkał się pobłażliwy uśmiech. Usiłowałam wyrwać się z jego uścisku, jednak jego palce mocno walczyły z moją szamotaniną.
— Siostro, wiemy, że Nauczyciel kochał cię
inaczej niż inne kobiety.
Powiedz nam, cokolwiek pamiętasz
ze słów, które ci rzekł,
 a których myśmy jeszcze nie słyszeli…
Wiesz, kto to napisał, Mario Magdaleno? Jeśli już jesteśmy w tym temacie…  
Wyrwałam się mu, czując lekkie poirytowanie, ale i rozbawienie. Nic mu nie odpowiedziałam, tylko odeszłam z Josephine do swoich zajęć. Moje serce wciąż biło szybko w piersiach, kiedy odkrzyknęłam mu przez pół salonu:
— I tak masz głupsze imię od mojego!

*

Nadszedł dzień, w którym Gryfoni mieli zmierzyć się z Puchonami. Oczywiście mam na myśli mecz quidditcha. Mało mnie on obchodził, a ja nie ukrywałam mojego zdania na ten temat; mimo to razem z Josephine udałyśmy się zaraz po śniadaniu na boisko, aby zająć sobie dobre miejsca na trybunach. Zawsze robiłyśmy zapalonym fanom tego sportu tę wątpliwą przyjemność i wciskałyśmy się tam tylko po to, aby przez cały mecz rozmawiać i im przeszkadzać. Otaczały nas tłumy podekscytowanych uczniów, rozmawiających żywiołowo o szansach poszczególnych drużyn na puchar.
— Niech ten cały absurd już się skończy — mruknęłam do siebie, bawiąc się rękawem mojej groteskowej, koronkowej, modrej sukni.
Na głowie miałam wianek z zielonego, świeżego ciernia, obwieszonego cieniutkimi, złotymi łańcuszkami. Tego dnia moje włosy były długie, kręcone, koloru blond i lekko falowały na wiosennym, choć jeszcze nieco chłodnym wietrze.
— Spójrz, wchodzą. — Josephine wskazała krótkim palcem na szmaragdowozieloną murawę, na której pojawiły się już dwie drużyny.
Rozległ się ostry, dźwięczny gwizd, a czternastu graczy wystrzeliło w powietrze na swych miotłach. Pani Hooch podrzuciła do góry wielkiego, rudego kafla, którego natychmiast pochwycili Gryfoni. To był jednak chyba najkrótszy mecz w historii Hogwartu albo chociaż w tym dziesięcioleciu. Nie zdążyła nawet wypuścić złotego znicza, gdyż na boisko wbiegła profesor McGonagall. Nawet z tej odległości widziałam jej pomarszczoną, bladą ze strachu twarz. W dłoni ściskała ogromny, purpurowy megafon, przez który stanowczo zawołała:
— Mecz odwołany! Wszyscy uczniowie mają natychmiast wrócić do swoich dormitoriów. Natychmiast!
Szybko spojrzałam na Josephine. Nie mogłam powstrzymać złowieszczego uśmiechu, który wykrzywił moje wargi. Chyba zaniepokoił on Ślizgonkę, bo w jej oczach zapłonął niepokój.
— Był kolejny atak — mruknęłam i wstałam, bo wszyscy zaczęli cisnąć się do wyjścia. — Może pójdziemy zobaczyć, kto tym razem wyzionął ducha? Ducha, czaisz, Josephine? Ducha
Zaśmiałam się paskudnie, Foxy natomiast mocno uderzyła mnie w ramię.
— Mary, przestań sobie żartować. Przecież oni wrócą do życia…
— Mary Madeleine. Może wrócą, a może nie wrócą. Niby jesteś taką fanką czystej krwi, a martwisz się o szlamy. Oj, coś mi to podejrzenie pachnie…
Zacmokałam ze zniecierpliwieniem i rzuciłam jej groteskowo oceniające spojrzenie. Szybko opuściłyśmy boisko i ruszyłyśmy w stronę zamku, nie odzywając się do siebie. Nie byłam jedyną osobą, którą żywo zainteresował ten wypadek, ale teraz, kiedy naprawdę doszło do kolejnej napaści, nie mogłam udać się do skrzydła szpitalnego, aby obejrzeć spetryfikowanych. Musiałam poczekać, aż wszystko przycichnie. Dlatego wraz z potężną grupą uczniów wróciłam do zamku, starając się jak najwięcej usłyszeć od otaczającej mnie młodzieży. Przed oczami wciąż miałam bladą z przerażenia twarz profesor McGonagall. Czyżby tym razem ktoś zginął?

Josephine zerkała na mnie z niepokojem, jakbym miała w planach morderstwo absolutnie wszystkich Gryfonów; a ja chciałam jedynie zakraść się w nocy do skrzydła szpitalnego. I być może zrobić jakiś dowcip spetryfikowanym. Dowcip albo dwa…
— Uważam, że to nie jest zbyt dojrzałe. Poza tym możesz wpaść w kłopoty. Jeśli cię złapią, nawet Snape ci nie pomoże, wszyscy pomyślą, że jesteś winna tym atakom, pójdziesz do więzienia, do końca życia będziesz siedzieć w Azkabanie…
— A w Azkabanie będę dawać dupy dementorom w nadziei na lepszą celę — przerwałam jej nieco wyprowadzona z równowagi jej wybuchem histerii. — Przestań już pieprzyć, nic złego się nie stanie. Najgorsze, co może mnie czekać, to szlaban za nocne szwendanie się po zamku, a i to nie jest do końca pewne, bo jestem prefektem.
— Którego obowiązki olewasz…
— Nie powiedziałaś niczego nowego.
Nadszedł Poncjusz, a na jego twarzy czaił się tajemniczy uśmiech. Trudno było mi wywnioskować, czy słyszał cokolwiek z naszej rozmowy, czy po prostu był w dobrym humorze, dlatego nie odezwałam się ani słowem, patrząc uważnie w jego lekko przymrużone oczy. Natomiast Foxy przemówiła zrozpaczonym głosem:
— Przemów jej do rozsądku, ona chce iść w nocy do skrzydła szpitalnego…
Odwróciłam gwałtownie głowę w kierunku Ślizgonki, nie wierząc własnym uszom i głupocie dziewczyny. Nie skomentowałam tego w nadziei, że Poncjusz nie dosłyszał słów Josephine, lecz on od razu spojrzał prosto na mnie o oparł się dłońmi o mój podłokietnik.  
— Naprawdę? Wybierasz się na nocne odwiedziny do szlam?
Natychmiast do niego doskoczyłam, rozglądając się po wypełnionym Ślizgonami salonie, aby się upewnić, że nikt nie podsłuchuje nas bezczelnie, ale uczniowie byli zbyt zaabsorbowani sobą, zbliżającymi się egzaminami i dzisiejszym atakiem, aby ktokolwiek zwrócił uwagi na przesadnie podniesiony głos Poncjusza.
— Zamknij się, chcesz, żeby jakiś za bardzo ambitny kretyn poleciał na skargę? — syknęłam, lecz ani mój groźny ton głosu, ani ostrzegawcze spojrzenie nie wywołały w nim ni przestrachu, ni respektu. Do tego ośmielił się zapytać:
— Zabierzecie mnie ze sobą?   
Uniosłam brwi, kiedy usłyszałam tę propozycję, a z mojego gardła wyrwało się nie do końca zduszone parsknięcie. Zanim rozbawienie spełzło mi z twarzy, do głowy przyszedł mi świetny pomysł. Mimo że nie pytałam Josephine, byłam pewna, że pójdzie ze mną do skrzydła szpitalnego, aby mieć na mnie oko. Natomiast Poncjusz… W większej grupie będzie raźniej, a gdyby przytrafił nam się wypadek i zostalibyśmy przyłapani przez któregoś z nauczycieli, lepiej, aby wina rozłożyła się na trzy osoby. No i w ostateczności można zwalić winę na Lestrange’a. Jako chłopak, który miał już na kącie nie jeden dowcip i szlaban u Filcha, wypadłby dosyć przekonująco. Dlatego uśmiechnęłam się zachęcająco i rzekłam:  
— Niech ci będzie. Czekaj w salonie o północy i pamiętaj, że może być niebezpiecznie. Potwór Slytherina nie śpi.
Mrugnęłam do niego porozumiewawczo i machnęłam lekko ręką w stronę drzwi wyjściowych, aby dać mu do zrozumienia, że może już sobie iść. Poncjusz skłonił się nieznacznie i odszedł prędko do swoich zajęć, jakby się obawiał, że mogę zmienić zdanie. Ale ja nie zamierzałam tego robić. Kiedy tylko zniknął mi z oczu, odwróciłam się do Josephine, a moje usta rozciągnęły się w triumfalnym uśmiechu.
— Jeszcze jacyś chętni?

*

Już nie mogłam się doczekać tej wyprawy. Choć z całych sił przekonywałam Josephine, aby zmieniła zdanie co do mojego pomysłu i wybrała się z nami do skrzydła szpitalnego, ta pierwszy raz w życiu wykazała się cholerną asertywnością i stanowczo odmówiła. Dlatego nie pozostało mi nic innego, jak odczekać do północy, przyodziać się w czerń i ruszyć po cichu w stronę pokoju wspólnego Ślizgonów, a serce waliło mi w piersi jak oszalałe, w żołądku zaś czułam narastający skurcz podniecenia; korytarze były patrolowane w miejscach ataków przez duchy, co tylko ubarwiało tę wyprawę, czyniąc ją jeszcze bardziej ekscytującą.
Wśliznęłam się do salonu, rozglądając się ostrożnie dookoła; w pomieszczeniu nie było żywego ducha, co bardzo mnie zdziwiło, gdyż o tej porze często sama przesiadywałam w ulubionym kącie i obgadywałam z Josephine każdego, kto danego dnia zwrócił naszą uwagę. Teraz zaś wszystkie pochodnie były zgaszone, a w kominku dogasały ostatnie pogniecione i nadpalone resztki nieudanych pracy domowych. W dormitorium nie posiadaliśmy okien, to naturalne, przecież mieszkaliśmy w lochach, dlatego otaczała mnie prawie całkowita ciemność. Wyciągnęłam więc różdżkę i zapaliłam jej koniec, dzięki czemu ujrzałam siedzącego w wysokim fotelu Poncjusza, a właściwie tylko jego sylwetkę, ale natychmiast poznałam jego długie do ramion, zupełnie proste i sztywne, kruczoczarne włosy, kościste ramiona skryte pod równie czarną szatą oraz charakterystyczne dla niego, nieco nerwowe ruchy stopą. Gdy usłyszał moje ciche kroki, natychmiast poderwał się z fotela, a jego dłoń drgnęła instynktownie w kierunku kieszeni z różdżką. Dopiero w chwili, kiedy mnie poznał, twarz mu się rozluźniła, a na ustach zaigrał pogodny uśmiech.
— Mary Madeleine, to ty… — wydyszał, przykładając rękę do piersi, w której z pewnością tłukło się niespokojne serce. — Wystraszyłaś mnie.
— A kogo się spodziewałeś? Gołej McGonagall? Obawiam się, że ona ma teraz inne rozrywki w gabinecie Umcia-Dumbcia — zadrwiłam, krzyżując ręce na piersiach. — Idziemy?
Poncjusz wyciągnął różdżkę. Wiedziałam, że bazyliszek nie zrobiłby nam krzywdy, lecz czułam na plecach przyjemny dreszcz niepewności, może nawet grozy… Jeszcze nigdy magiczna atmosfera tej historycznej szkoły nie przenikała mnie tak dogłębnie.

Skradaliśmy się w prawie całkowitych ciemnościach, po omacku kierując się w stronę schodów prowadzących do holu. Kiedy tylko wyściubiliśmy nosy z dormitorium, moje serce znów zaczęło bić z taką siłą, jakby chciało wyskoczyć mi z piersi. Wiedziałam, że Poncjusz denerwuje się prawie tak samo, jak ja, dlatego zagadnęłam go szeptem, aby rozładować atmosferę:
— A tak swoją drogą… Gdzie się podziewa ta cała hołota z dormitorium?
Usłyszałam ciche chrząknięcie i dostrzegłam niespokojny ruch towarzysza, jakby Lestrange zerkał przez ramię. Dopiero po chwili mi odpowiedział:
— Rozpuściłem plotkę, że McGonagall i Snape będą dzisiaj sprawdzać każdy pokój wspólny, a kogo zastaną po północy w salonie, będzie z prefektami naczelnymi patrolować nocą korytarze.
Jego słowa sprawiły, że parsknęłam stłumionym śmiechem, lecz to, co Poncjusz uczynił, abyśmy mogli bezpiecznie opuścić pokój wspólny zalało moje serce ciepłym uczuciem do Ślizgona. Natomiast z drugiej strony nie mogłam uwierzyć w głupotę uczniów. Przypuszczałam, że na taki żart mogliby się nabrać Gryfoni, Puchoni, a nawet Krukoni, ale nie Ślizgoni! Czystość ich krwi chroniła te zarozumiałe tyłki przed morderczym wzrokiem bazyliszka.
— Haha, ci ludzie to jednak idioci — szepnęłam. — Mogliby siedzieć na korytarzu przez całą noc, a potwór nawet by na nich nie spojrzał…
Ledwo opuściliśmy dormitorium, a nasze oczy przyzwyczaiły się do panującego dookoła mroku, usłyszeliśmy za sobą przyspieszone kroki, które sprawiły, że serca podskoczyły nam do gardeł. Odwróciliśmy się jak na komendę, ale okazało się, że to tylko Josephine ubrana w swoją bladoróżową, długą do ziemi koszulę nocną i kraciasty szlafrok biegnie ku nam, klapiąc okropnie swoimi puszystymi bamboszami.
— Boże, wiesz, jak nas przestraszyłaś? Myślałam, że tu skonam… — skarciłam ją jadowitym szeptem, choć w sercu ucieszyłam się z jej obecność.
— Przepraszam, ale nie mogłam was zostawić.
Wymieniliśmy z Poncjuszem pobłażliwe spojrzenia, a ja westchnęłam ciężko, ale nie odpowiedziałam już na to ani słowem, tylko dałam jej znać ręką, aby zamilkła i ruszyłam w stronę schodów prowadzących do holu. Tam było już o wiele jaśniej, gdyż wielkie, wypełnione barwnymi witrażami okna przepuszczały całe mnóstwo srebrnego światła księżyca, tworzącego na rozległych, kamiennych podłogach tajemnicze kształty.
Przemknęliśmy przez salę wejściową, skacząc bezszelestnie po stopniach, z różdżkami w pogotowiu, jednak nie śmiejąc ich zapalić. Po drodze nie napotkaliśmy żywej duszy. Zaniepokoiła mnie ta beztroska, z jaką traktowano nasze bezpieczeństwo. Potwór mógł przecież bez najmniejszych przeszkód grasować teraz po korytarzach zamku.

Pierwsza przeszkoda czekała na nas dopiero w skrzydle szpitalnym. Do pokoju pani Pomfrey wchodziło się przez komnatę szpitalną i, mimo grubości dębowych drzwi, nawet najlżejszy szmer mógł wyrwać ją ze snu. Przyłożyłam palec wskazujący do warg i wyciągnęłam różdżkę, szepcząc:
— Muffliato.
Zupełnie nic się nie wydarzyło, przynajmniej tak z początku pomyśleli moi towarzysze, bo Josephine pociągnęła lekko mój rękaw i zapytała:
— Co ty zrobiłaś?
Wyprostowałam się z dumą i wkroczyłam do obszernej komnaty, nie zważając na hałas, który robiłam.
— To takie małe zaklęcie… nic takiego. Nikt nas nie usłyszy, mogę sobie mówić tak głośno, jak mi się podoba! — odparłam, wypowiadając każde kolejne słowo głośniej i wyraźniej.
Zaczęłam spacerować pomiędzy prostymi, żelaznymi łóżkami. Na czterech z nich leżały samotnie małe postacie spetryfikowanych uczniów: Colina Creeveya, Justina Finch-Fletchleya, Penelopy Clearwater oraz Hermiony Granger. Pochyliłam się nad ostatnią, uśmiechając się do siebie z zadowoleniem. Owinęłam dookoła długiego palca kosmyk jej rozczochranych, brązowo burych włosów, patrząc w te puste, szeroko otwarte oczy, w których odbijało się wpadające przez wysokie, gotyckie okno światło księżyca. Były jak ze szkła. Stałam tak dobrą minutę, rozmyślając gorączkowo i mrucząc do siebie:
— Szlamo, szlamo, cóż by tu z tobą uczynić…
— Jesteś pewna, że to zaklęcie zadziałało? — zapytał szeptem Poncjusz, lecz w jego głosie usłyszałam o wiele większą pewność siebie.
— Nie, tak naprawdę pani Pomfrey jest bazyliszkiem i nas nie słyszy, bo pląta się po zamku i szuka kolejnych szlam. Pomyśl trochę, ciołku, gdyby zaklęcie nie zadziałało, już dawno by tu wpadła — syknęłam sarkastycznie, nie odrywając oczu od młodej Gryfonki, po czym mruknęłam do siebie: — Snape nigdy się w tych sprawach nie myli.
Josephine również zaczęła krążyć po skrzydle szpitalnym jak ja uprzednio. Słyszałam cichutki dotyk jej miękkiej podeszwy oraz stukot twardych koturn Poncjusza, który podszedł do łóżka Hermiony Granger i również pochylił się nad nią. Poczułam jego ramię tuż przy moim, delikatny dotyk jego dłoni na moim karku. Przez plecy przebiegł mi zimny dreszcz, co spowodowało, że odwróciłam głowę w kierunku Poncjusza, aby posłać mu oburzone spojrzenie, lecz niespodziewanie natknęłam się na jego twarz tak blisko mojej, iż poczułam ciepło jego oddechu oraz koniuszek nosa ocierający się o mój. Natychmiast odskoczyłam od niego na tyle cicho, aby nie wzbudzić podejrzeń Josephine, która biegała po skrzydle szpitalnym jak nawiedzona. Dla odwrócenia uwagi od mojego dziwnego zachowania, odezwałam się głosem tak spokojnym, na jaki było mnie stać:
— Macie jakiś pomysł? W każdej chwili ktoś może nas tu zastać.
— Proponuję ogolić im brwi — odparła Ślizgonka, wyłamując sobie palce z nieprzyjemnym, suchym trzaskiem; jej przerażenie natomiast ustąpiło miejsca swobodzie.
— Ile ty masz lat, dziesięć? — zadrwił Poncjusz. — Należy zrobić coś, co bardzo by im zaszkodziło. To szlamy, nie mają żadnej wartości.
Zaśmiałam się podle. Zgadzałam się z nim w stu procentach, od lat mieliśmy bardzo podobne poglądy na temat czystości krwi i szlam, którym dziwiła się nieco Josephine. Owszem, była uczennicą Domu Węża, ale usposobienie miała tak delikatne i naiwne jak przeciętna Gryfonka. Często zmieniała zdanie — raz była zagorzałą przeciwniczką mieszania się czarodziejów i mugoli, innego dnia natomiast zachowywała się w stosunku do nich bardzo pobłażliwie. Była po prostu słaba.
— I chyba nawet wiem, jak to zrobimy — dodałam, patrząc pożądliwie na buteleczki stojące na szafkach nocnych tuż obok łóżek ofiar bazyliszka. Nie miałam pojęcia, co w nich było, ale wyglądało na to, że szlamy były tym codziennie pojone.
— Chcesz to zabrać? — zapytał Poncjusz, odwracając do góry nogami wolne, żelazne łóżko. Nie miałam pojęcia, czemu miał służyć ten zabieg, ale nie skomentowałam tego ani słowem.
— Ależ nie, chcę tylko podmienić — odparłam, machając beztrosko ręką.
Podeszłam do wysokiej, oszklonej szafy i otworzyłam ją prostym zaklęciem. Szybko znalazłam to, co mnie interesowało. Nie grzebałam za czymś konkretny, ale kiedy ujrzałam buteleczkę z eliksirem skurczającym, ucieszyłam się niesamowicie i wyciągnęłam ją spomiędzy dziesiątek innych flaszeczek.
— Co tam masz? — zapytał Lestrange i odwrócił drugie łóżko.
— Eliksir skurczający. Dzięki temu zmienimy naszych pacjentów w gromadkę karłów. Będzie działał, dopóki nie znajdą na to antidotum. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Nie powiedziałam już nic więcej, zebrałam maleńkie, czarne buteleczki i wylałam ich zawartość do puszki stojącej na szafce nocnej Hermiony Granger. Znajdowały się w niej jakieś brzydkie, oklapnięte już trochę kwiaty; nikt nie pomyśli, aby sprawdzić w tym prowizorycznym wazonie, czy czasami jacyś złośliwi uczniowie z Domu Węża nie wlali tam zawartości flaszek. Kiedy już każda buteleczka była pusta, wypełniłam je eliksirem i odstawiłam na miejsce.
W tym samym czasie Josephine i Poncjusz odwrócili resztę łóżek i krzeseł. Przez krótki moment przyglądałam się temu ze zdumieniem, dopóki nie wyprostowali się z uradowanymi minami. Byli naprawdę dumni ze swojego dowcipu.
— Czemu ma służyć o to… o? — zapytałam w końcu, machając bezwładnie rękami, usiłując ogarnąć nimi ich głupi żart.
— Niczemu. To dla zabawy — odrzekł Lestrange, chwycił mnie i naszą towarzyszkę za rękę, ciągnąc nas w stronę wyjścia.
— Doprawdy zabawne, boki rwać — burknęłam pod nosem, zła, że nie docenili mojego genialnego pomysłu z zamianą eliksirów.

Biegliśmy przez chwilę opustoszałym, mrocznym korytarzem, ściskając się we trójkę za ręce, usiłując opanować śmiech. Ośmieliła nas wycieczka do skrzydła szpitalnego, która przebiegła bez najmniejszych problemów, dlatego teraz nie zachowywaliśmy się już tak cicho. Jednak i tym razem dopisało nam szczęście.
Gdy dotarliśmy do lochów, było już zdrowo po pierwszej. Nie spotkaliśmy po drodze nikogo, nie licząc grasującego po korytarzach Irytka, który był zbyt zajęty obrzucaniem jajkami ścian, aby nas dojrzeć. Dobiegliśmy do dormitorium, dysząc ciężko, śmiejąc się jeszcze bardziej z Filcha, który jutro rano odkryje oślizłe, jajeczne ślady na kamiennych kaflach.
— To było całkiem ciekawe — rzekł Lestrange, kiedy odzyskaliśmy oddech. — Dzięki.
Przysunął się do mnie i pocałował lekko mój policzek, na co ja odskoczyłam, ale Poncjusz odszedł już do swojej sypialni. Po raz drugi tej nocy zauważyłam, że Josephine chyba miała rację co do niego. Ale przecież fakt, że spędziliśmy we trójkę kilka wieczorów w bibliotece i wymknęliśmy się do szpitala nie oznacza, że mogłoby między nami coś być. Zaczęłam się zastanawiać, czy Poncjusz nie szukał na siłę dziewczyny, bo przez te sześć lat w Hogwarcie udało mu się poderwać jedynie okropnie brzydką Krukonkę.
— Muszę dzisiaj odwiedzić…
— Znowu gdzieś leziesz? — przerwała mi Foxy, marszcząc brwi. — Dopiero wróciliśmy.
— Wyluzuj, to tylko krótka wycieczka. Nic mi nie będzie.  
Szybko odwróciłam się na pięcie i opuściłam pokój wspólny Slytherinu. Tym razem nie czułam już nic. Żadnego strachu czy niepokoju… Nic. Szłam pewnie, nie bacząc na odbijające się od ścian echo moich kroków. Szybko dotarłam do gabinetu nauczyciela obrony przed czarną magią. Nie zapukałam, po prostu wpadłam do środka, uważając jednocześnie, aby nie narobić przy tym hałasu. Miałam już swoje sprawdzone metody.
Lockhart leżał w łóżku, oczy miał zamknięte, słychać było jedynie jego miarowy, spokojny oddech. Włosy miał rozsypane w nieładzie po poduszce — chyba pierwszy raz nie założył na noc papilotów. Zamknęłam za sobą drzwi, używając do tego sprawdzonego zaklęcia, zdjęłam szatę i położyłam się tuż obok niego. Lockhart poruszył się.

___________

Dzisiaj Halloween. Jakie macie kostiumy? Ja mam świetny, potterowski strój, przy następnym rozdziale może uda mi się wrzucić zdjęcia. Kolejny odcinek postanawiam dodać nieco wcześniej, mam ostatnio dużo pomysłów dotyczących tego opowiadania. Dedykacja dla Marzycielki. :* 

2 komentarze:

  1. ~Marzycielka
    3 listopada 2012 o 12:20

    Po pierwsze – dziękuję Ci za dedykację. To bardzo miło z Twojej strony :* Aż mi głupio, że dopiero teraz to czytam. Po drugie – bardzo podoba mi się nowy szablon, świetnie pasuje do MM. Po trzecie – ciekawy rozdział. Cieszę się, że MM wykrzesała z siebie odwagę i bez owijania w bawełnę porozmawiała z dwoma panami. To było dojrzałe posunięcie. Zachwycił mnie także Snape, który bez awantur i po przyjacielsku przyjął prawdę. Widać, że naprawdę zależy mu na dziewczynie i aż mi się go zrobiło żal. No chyba, że to tylko podstęp. Czyżby Poncjusz czuł coś do MM? Jego zachowanie było niepokojące. Ona musi coś w sobie mieć, skoro tak przyciąga mężczyzn :PScena w skrzydle szpitalnym lekko mnie oburzyła. Wiadomo, że nie wszyscy muszą lubić szlamy, ale ten eliksir skurczający to już przesada! I ot, dojrzałość, za którą chwaliłam MM, w tej chwili zniknęła. Oczywiście wiem jednak, że to ślizgonka, mało tego, córka Voldemorta i taka podłość leży w jej naturze. Dobrze, że to ukazałaś ;)Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 3 listopada 2012 o 15:29
      Powiem Ci, że zainteresowanie ludzi Mary Madeleine nie jest spowodowane jej urokiem czy czymś innym. Sama niedługo zobaczysz, w końcu HP2 to krótka książka xD

      Usuń